wtorek, 31 grudnia 2013

Felice Anno Nuovo

W związku z tym, że tegoroczne święta były dla mnie bardzo trudnym okresem (spędziłam je przy szpitalnym łóżku jednej z najbliższych mi osób) nie złożyłam Wam bożonarodzeniowych życzeń. Ale, wraz z Nowym Rokiem, spieszę to nadrobić.

źródło  

Niech ten nadchodzący 2014 rok, przyniesie Wam miłość, pokój i radość. Niech wokół Was będą same przyjazne twarze. I niech znajdzie się czas na marzenie i realizację tych marzeń. 
Szczęśliwego Nowego Roku!

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Realizując marzenia. "Pocztówki prosto z serca"

Pocztówki prosto z serca zabrały mnie do Irlandii. To nie pierwsza moja literacka podróż do tego kraju (kiedyś pojadę zwiedzać). Tym razem znalazłam się w samym sercu tej krainy, w Dublinie.

Poznajemy tam dwie, całkowicie odmienne, a jednak się przyjaźniące, pary. Saffy pracuje w agencji reklamowej gdzie robi błyskotliwą karierę. Jej partner Greg jest gwiazdą popularnego serialu i bożyszczem kobiet. Są razem od sześciu lat i Saffy marzy już o ślubie i rodzinie. Kiedy jednak porusza ten temat z Gregiem ten stwierdza, że go osacza. Całe życie, które ze sobą zbudowali rozpada się na kawałki.

Inaczej jest w przypadku drugiej pary. Związek Jess i Conora trwa już siedem lat. Ona jest dziennikarką, on nauczycielem nie dającym sobie rady z uczniami i w wolnych chwilach piszącym książkę. Od dawna Conor próbuje poprosić Jess o rękę, ale ta za każdym razem odmawia. Jej poglądów nie zmieniły nawet narodziny bliźniąt. Za to duże zmiany staną się ich udziałem kiedy Conor znajdzie wydawcę dla swojej książki.

źródło
Jak się łatwo domyślić Pocztówki prosto z serca to niezbyt skomplikowana książka o miłości. Mamy tam rozstania, powroty, zdrady, doczekamy się nawet zaręczyn i ślubu, a także znalezienia prawdziwej miłości. Czyli jest wszystko co w takiej książce powinno być zawarte. A że Ella Griffin potrafiła nam o wszystkich tych perypetiach opowiedzieć w ciekawy sposób to powieść czyta się z przyjemnością.

Trochę irytowali mnie za to bohaterowie. Greg jest dość ograniczonym intelektualnie narcyzem, Conor ciapą, za to obie panie starają się na siłę być niezależne i samodzielne. Jakim cudem, tak odmienne osoby potrafiły stworzyć związek- nie mam pojęcia.

źródło
Długo zastanawiałam się skąd wziął się tytuł powieści. Tajemnicę tę autorka zdradza dopiero pod koniec książki kiedy Saffy trafia na kartki przysyłane jej przez lata przez ojca. Ojca, którego oczywiście nie znała. W ten sposób Ella Griffin do banalnego romansu stara się przemycić trochę refleksji nad trudnymi kontaktami rodzic-dziecko, opuszczeniem i ciężką chorobą.

Ella Griffin jest irlandzką dziennikarką i scenarzystką. Do tej pory pisała głównie reportaże z podróży dla kilku irlandzkich gazet. Pocztówki prosto z serca są jej debiutem powieściowym. Muszę przyznać, że całkiem udanym.

czwartek, 26 grudnia 2013

Chodź, opowiem Ci bajeczkę. "Bajki pisane krwią"

Długo czekała ta książka na swoją kolej. Była jedną z tych, które miałam ogromną ochotę przeczytać, ale odkładałam tę przyjemność na później. Szczególnie, że mój własny egzemplarz czekał na półce i nie goniły mnie biblioteczne terminy. I chyba niestety oczekiwałam od niej zbyt dużo.

Niby jest idealnie, bo Bajki pisane krwią łączą w sobie elementy, które zawsze przykuwają mnie czy to do książki czy do ekranu telewizora. Jest tam więc i zagadka kryminalna, i seryjny morderca- psychopata i sadysta, realizujący swoją "misję", i otoczka, która sprawia, że zabijanie jest sztuką, i tajne służby, oraz oczywiście barwny francuski dwór.

Arnaud Delalande zabiera nas do wnętrz pałacu w Wersalu w chwili, gdy Ludwik XV leży na łożu śmierci. Po nim panowanie ma rozpocząć młodziutka para: Ludwik XVI i Maria Antonina. Nie wszystkim jednak ten pomysł przypada do gustu. Zaczynają ginąć osoby związane w jakiś sposób z dworem. Ich ciała są okaleczone lub nietypowo upozowane, a obok nich morderca zostawia bajkę La Fontaina, która była dla niego inspiracją do popełnienia zbrodni. Podpisuje się on pod tymi swoimi dziełami jako Bajkarz. Co byłoby jedynie przerażające, a nie dziwne gdyby nie jeden fakt.

Kilka lat wcześniej, w noc zaślubin delfina z austriacką księżniczką, w Wersalu pojawił się Bajkarz. Obraźliwym wierszykiem zapowiadał on zabójstwo Marii Antoniny. Bezpieczeństwa księżniczki strzegł wtedy były agent wenecki Viravolta, któremu udało się zabić napastnika. Jakim więc cudem Bajkarz powrócił i dlaczego adresatem jego wiadomości jest właśnie Viravolta?

Jak to często bywa z książkami, które bardzo chce się przeczytać, moje oczekiwania w stosunku do Bajek pisanych krwią przerosły dzieło. Sam pomysł na fabułę jest fantastyczny. Niestabilny emocjonalnie, seryjny morderca, który krąży po Wersalu, szuka zemsty, a jednocześnie wciela w życie wyższą ideę mógłby być bohaterem, który przychodzi w koszmarach sennych. Niestety nie jest. Bajkarz to gawędziarz i filozof, który swoimi wywodami zabijał sceny, z założenia mające trzymać w napięciu. 

Za to do gustu przypadł mi Viravolta i jego charakterna rodzina. Jest on takim trochę dumasowskim bohaterem- posługującym się tak samo dobrze szpadą jak i ciętym językiem, uwikłanym w politykę i świetnie odnajdującym się na dworze. Zresztą tak samo jego żona, która w jednej chwili z "panny dworskiej" przeistacza się w kobietę wbijająca przeciwnikowi sztylet w ciało. Ożywiają oni książkę i sprawiają, że jednak czyta się ją z pewną dozą zainteresowania.

Przyznam przy tym, że udało się Delalandzie mnie mocno zaskoczyć. Viravolta jest częścią Czarnego Gabinetu czy też Sekretu, tajnej organizacji wywiadowczej, którą nazwałabym francuskim MI5. Skojarzenie z angielskimi służbami specjalnymi nasunęło mi się samo, kiedy autor wprowadził na scenę Agustina, tajemniczego konstruktora wyposażającego Viravoltę przed misją w gadżety (oczywiście unikatowe i nowatorskie). Poczułam się przez chwilę jakby ktoś cofnął w czasie, o jakieś 200 lat, Jamesa Bonda i Q. 

Nie da się więc ukryć, że inwencji autorowi nie brakuje. Potrafi wykreować on sceny, od których nie można się oderwać, niestety potrafi też "przegadać" kilka stron książki, co sprawiało, że miałam ochotę cisnąć ją w kąt.

Armaud Delalande jest cenionym francuskim pisarzem i scenarzystą, z wykształcenia zaś historykiem (ta pasja widoczna jest w jego twórczości). W jego dorobku znajduje się siedem powieści będących, podobnie jak Bajki pisane krwią, połączeniem thrillera i powieści historycznej. 

Może i Bajki pisane krwią mnie nie zachwyciły, ale widzę, że autor ma głowę pełną ciekawych pomysłów. Chętnie dam mu jeszcze jedną szansę.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

czwartek, 19 grudnia 2013

Z ziemi włoskiej do Polski. "Honor Legionu"

Pisałam Wam niejednokrotnie, że często wybieram książki przypadkiem w bibliotece i zazwyczaj są to najlepsze lektury jakie przyszło mi czytać. Z tą było podobnie, tyle że nie ja ją wybrałam, a ona mnie gdyż przypadkiem zawędrowała do mojej paczki. Zaczynałam ją bardzo sceptyczna, a później jedynie plułam sobie w brodę, że tak późno się do niej zabrałam.

Kazimierz Lux to taki typowy warszawski cwaniak i urwis, spędzający dnie na włóczeniu się po mieście i wdawaniu w bójki. Wywodzi się z ubogiej szlachty, a jego rodziców nie stać było na kształcenie syna w Szkole Rycerskiej. Nie miał on zbyt jasnych widoków na przyszłość więc zwiał z domu i zaciągnął się, do powstających właśnie we Włoszech, Legionów Polskich. Dzięki umiejętności czytania i pisania (i to w czterech językach) został kwatermistrzem jednego z batalionów. Funkcja ta była bardzo po myśli młodemu chłopakowi, który miał zamiar dorobić się na wojnie, a później wrócić do Warszawy i żyć wygodnie. Śmiesznymi wydawali mu się oficerowie pilnie strzegący honoru swojego i jednostki, a także żołnierze oddający życie w obcej sprawie.

Takie poglądy towarzyszyły Kazimierzowi przynajmniej na początku naszej znajomości. Później bohater wplątał się w walki polityczne, podpadł masonom, zraził do siebie przełożonych i przeżył wiele przygód. Możemy przy tym patrzeć jak przy okazji przeróżnych perypetii jego postawa ewoluuje.

Nie spodziewałam się, że aż tak wciągną mnie przygody młodego legionisty. Książka napisana została jak najlepsza powieść przygodowa gdzie akcja toczy się bardzo wartko, a kolejne strony zaskakują fabułą i pomysłowością autora. Zaskakiwała mnie tym bardziej, że Andrzej Sawicki nie wymyślił ani legionisty Kazimierza Luxa ani jego dziejów.

Czytając Honor Legionu zdałam sobie sprawę z tego, że bardzo mało mówi się u nas o historii Legionów Polskich. Gdzieś tam w głowie pojawiały mi się pewne hasła, ale nie zastanawiałam się nigdy wcześniej nad drogą jaką odbyły te jednostki od ich utworzenia do powstania Księstwa Warszawskiego. Andrzej Sawicki nie tylko opowiada nam ich historię. Pokazuje nam czasy w jakich przyszło im istnieć i politykę, która wywierała na nie wpływ. Dlatego też zabiera nas zarówno na dwór w Neapolu gdzie królowa Maria Karolina podejmuje wszelkie zabiegi by nie dopuścić do zwycięstwa wojsk francuskich, jak i do wojskowych koszar gdzie możemy zobaczyć co jedli i nosili legioniści, a także posłuchać jakie wiatry zagnały ich tak daleko od domu.

Honor legionu to książka, od której nie można się oderwać. Trochę nostalgiczna, bardzo przygodowa, momentami zabawna, a momentami zapierająca dech. Mam ogromną nadzieję, że to dopiero początek serii o Kazimierzu Luxie.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica

 

sobota, 14 grudnia 2013

Miasto miłości wita. "Merde! Rok w Paryżu"

Pamiętacie pewnego Amerykanina, który na własnej skórze przekonał się czy jest możliwym zamieszkać w Bretanii nie znając prawie słowa po francusku? Chodzi mi oczywiście o Marka Greensid'a i książkę Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał). Dlaczego wspominam o niej teraz? Bo wydawało mi się, że pewne rzeczy możliwe są tylko na prowincji. Jednak Stephen Clarke uświadomił mi, że się myliłam.

Paul West zostaje zatrudniony przez francuską firmę, żeby pomóc jej otworzyć sieć herbaciarni. W końcu kto zna się lepiej na herbacie niż Anglik? Paul jest młody i robi dynamiczną karierę. Roczny kontrakt w Paryżu ma się stać dla niego okazją do zebrania nowych doświadczeń. Nie spodziewa się tylko, że będą one aż tak nietypowe.

Angielski, którym próbują mówić współpracownicy Paula jest absolutnie cudowny. Zresztą francuski, który posługuje się sam bohater również. Podejrzewam, że Clarke włożył w usta swoich bohaterów "kwiatki", które udało mu się usłyszeć na ulicach Paryża, miasta w którym od lat mieszka i pracuje.
  
źródło
Jednak Merde! Rok w Paryżu to nie tylko lingwistyczny poprawiacz humoru. To także spojrzenie na Francję, a częściowo i na Anglię przez pryzmat stereotypów i wzajemnych, odwiecznych stosunków.

Przyzwyczajony do angielskiego porządku Paul, jest zaskoczony tym, że jedynym zajęciem jego podwładnych jest robienie spotkań organizacyjnych i dyskutowanie o drobiazgach. Tak samo nie jest w stanie on zrozumieć tego, że strajki we Francji to rzecz święta. Strajkuje każdy, a reszta społeczeństwa tylko kiwa ze zrozumieniem głową, nie dziwiąc się zamknięciu sklepów, nieposprzątanym ulicom czy niemożności dojechania do pracy. 

Zresztą wiele było rzeczy, które dziwiły głównego bohatera: od wykluczających się wzajemnie przepisów, poprzez nietypowość załatwiania sobie mieszkania, aż po fakt, że zakochani mogą się rozstać tylko dlatego, że mają inne poglądy na wojnę w Iraku. Przed wyjazdem do Paryża nie uwierzyłby na pewno w to, że wystarczy niewielka uwaga krytykująca politykę Chiraca, aby usłyszeć, że nienawidzi się Francuzów, jest się Anglosasem, barbarzyńcą i niecywilizowanym potomkiem wikingów.

źródło
Stephen Clarke stworzył zabawną powieść, która pozwala nam udać się do świata, gdzie tydzień pracy trwa 35 godzin, rok zaczyna się we wrześniu, a jeżeli nie skończysz projektu do końca kwietnia to prawdopodobnie nie skończysz go już nigdy. I gdzie ludzie żyją zdecydowanie mniej nerwowo.

Lubię takie książki, w których mogę podejrzeć inną kulturę czy sposób bycia. Szczególnie jeśli autor potrafi o nich opowiedzieć interesująco. A Clarke zdecydowanie potrafi. Merde! Rok w Paryżu nie pozwalało mi się od siebie oderwać. Z ogromnym zaciekawieniem czekałam na dalsze perypetie Paula i przyznam, że niejednokrotnie doprowadziły mnie one do śmiechu.

Dlatego też nikogo nie zdziwi chyba, że gorąco polecam twórczość Stephena Clarka i nie mogę się doczekać na spotkanie z kolejną jego książką.

środa, 11 grudnia 2013

Zostałam profanem. "Cmentarz w Pradze"

Dawno tak się nie cieszyłam z faktu, że skończyłam czytać książkę. I dawno też nie odetchnęłam z tak ogromną ulgą, że to już koniec.

Gdybym miała streścić fabułę Cmentarza w Pradze miałabym z tym duży problem. Po prawie 500 stronach i dwóch tygodniach spędzonych z powieścią, nie jestem do końca pewna o czym ona opowiada.

Głównym bohaterem Umberto Eco uczynił Włocha z Turynu, Simonoe Simoniniego. Kiedy go poznajemy jest on paryskim fałszerzem zamieszanym we wszystko co dzieje się we Francji. Szczyci się tym, że tworzy "nowe oryginały" zarówno dla przeciętnych ludzi jak i służb państwowych. Jednocześnie w jego pamięci zaczynają pojawiać się luki, który go przerażają. Nie wie co robił poprzedniego dnia, skąd wziął się w danym miejscu. Przez to obawia się wychodzić z domu i prowadzić dalej swój biznes. Postanawia więc odświeżyć swoją pamięć poprzez spisanie historii swojego życia. 

Cmentarz w Pradze to mieszanina trzech sposobów narracji. Mamy więc do czynienia z pamiętnikiem Simoniniego, streszczeniami przygotowanymi przez Narratora, a także wtrętami do wspomnianego wcześniej pamiętnika, których autorem jest niejaki ksiądz Dalla Picolla cierpiący na podobne zaniki pamięci jak główny bohater. Wspólnie starają się oni odkryć kim są i dlaczego dzielą jedno miezkanie.

Książka jest absolutnie paranoiczna (i zapewne o to autorowi chodziło). Podczas lektury zagłębiamy się nie tylko w chory umysł Simoniniego, ale również w każdą możliwą, stworzoną przez człowieka, propagandę nienawiści. Pogarda i złość bohatera skierowane są przeciwko wszystkim tym, którzy różnią się od niego choćby w najdrobniejszym szczególe: biologicznie, narodowościowo, religijne, światopoglądowo itd.

Umberto Eco chciał pokazać nam w jaki sposób rodzą się spiskowe teorie dziejów. Inspiracją do napisania książki były Protokoły Mędrców Syjonu. Fałszywy dokument powstały w Rosji pod koniec XIX w., w którym zostały zawarte żydowskie plany ekonomicznego i ideologicznego opanowania świata. Ogarniety nienawiścią do wszelkiej inności Simonini tworzy podobne pismo. W jego historii na cmentarzu w Pradze zbierają się rabini gmin żydowskich, którzy radzą co zrobić, żeby stać się panami świata.

Trudno mi było wciągnąć się w lekturę. Książka sprawia chwilami wrażenie bezładnego potoku myśli, które autor zapisał w swoim pamiętniku w chwili wielkiego wzburzenia. Fabuła ginie w kolejnych, wymierzonych w różne grupy społeczne, teoriach i wylewanej przez bohatera żółci. 

Przy okazji zauważyłam jeden drobiazg. W przypadku każdej innej książki napisałabym, że to gniot totalny, czytanie jej to strata czasu i najlepiej się od niej z daleka trzymać. Jednak tym razem zaczęłam mieć wątpliwości. Przecież to Umberto Eco. Autor uznany, którego książki trafiają do klasyki literatury, zachwycają się nimi miliony ludzi na całym świecie. Może więc to nie książka jest zła tylko mnie brakuje wrażliwości/intelektu/wykształcenia żeby docenić kunszt pisarski? Może jestem profanem? 

Z pewnym trudem otrząsnęłam się z tych rozważań i, z dużą dozą nieśmiałości, ale jednak napiszę: Czytałam książki Umberto Eco z zakresu estetyki i historii sztuki i one bardzo mi się podobały. Po lekturze Cmentarza w Pradze jestem zdecydowanie zrażona do jego powieści. Dawno nie miałam do czynienia z tak męczącą książką.

środa, 4 grudnia 2013

Zamiast podsumowania

Uczestnicy wyzwania Nie tylko literatura piękna zapewne zauważyli, że minęły kolejne  3 miesiące i czas na kolejne podsumowanie. Mam nadzieję, że nikt na nie nie czekał z ogromną niecierpliwością gdyż uznałam jednak, i mam nadzieję, że się ze mną zgodzicie, że przedłużymy tę turę o miesiąc, a nową zaczniemy wraz z nastaniem nowego roku. Będzie okazja zrobić noworoczne postanowienie: "przeczytam jedną książkę, która nie jest beletrystyką"
Co Wy na to? Ktoś pragnie zaprotestować?

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Stawić czoła mitom. "Ciemne postacie w historii Kościoła"

Znowu oceniłam książkę po okładce, a dokładniej po tytule, i znowu zostałam zaskoczona jej treścią. Kiedy zaczynałam lekturę Ciemnych postaci w historii Kościoła spodziewałam się publikacji traktującej o podstępnych papieżach, morderstwach w Watykanie i dostojnikach szkodzących Kościołowi. W moje ręce zaś trafiło opracowanie, w którym autor próbował się zmierzyć z mitami jakie narosły wokół chrześcijaństwa.

Przyznam, że ciężko było mi się na początku przestawić. Odrzucić moje oczekiwania i skupić na lekturze. Jednak z każdym kolejnym rozdziałem treść wciągała mnie coraz bardziej.

Swoją opowieść Michael Hasemann zaczyna wraz z początkami chrześcijaństwa. Pierwsze osiem rozdziałów poświęcone zostało czasom starożytnym i wczesnośredniowiecznym. Autor pisze o pustym grobie; znanej wszystkim (głównie za sprawą powieści Dana Browna) teorii, że świętym Graalem była krew Chrystusa ciągle krążąca w żyłach jego kolejnych potomków; miłości Jezusa do Marii Magdaleny czy teorii o Jego rodzeństwie. Powołuje się na dokumenty Kościoła i odrzuca te, których wiarygodność została poddana w wątpliwość. Miałam czasem poczucie bycia przysypaną starożytnymi zwojami, które autor stara się odcyfrować, ocenić i opowiedzieć o okolicznościach ich powstania i odkrycia. Chwilami ciężko mi było przez to przebrnąć.

źródło
Zdecydowanie ciekawiej robi się w kolejnych rozdziałach. Hasemann opowiada czytelnikowi o wyprawach krzyżowych, inkwizycji, polowaniach na czarownice. Nie boi się także poruszyć problemów bardziej współczesnych takich jak domniemane poparcie, jakiego miał udzielać Pius XII Hitlerowi czy kłopoty Banku Watykańskiego. 

Nie da się nie zauważyć, że autor skupia się głównie na odpieraniu hipotez postawionych przez duet Baigent i Leigh w kolejnych pisanych przez nich powieściach. Momentami miałam wrażenie, że książka jest swoistą krucjatą przeciwko twórczości obu pisarzy. Ich nazwiska przywoływane są prawie w każdym rozdziale, a Hasemann stara się zaprzeczyć temu, co napisali oni w swoich książkach. Chwilami miałam wrażenie, że to oni są tymi tytułowymi ciemnymi postaciami.

Ciemne postacie w historii Kościoła są skierowane do przeciętnego czytelnika. Autor nie nadużywa naukowych pojęć, nie zasypuje nadmierną ilością faktografii czy szczegółów. Książka napisana jest plastycznym, ciekawym językiem dzięki czemu można czytać ją z przyjemnością. I na pewno, każdy dowie się z niej czegoś interesującego.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu M



Książkę zgłaszam do wyzwania: Nie tylko literatura piękna