niedziela, 28 września 2014

Z chałupy na salony. "W cieniu Pałacu Zimowego"

John Boyne zasłynął książką Chłopiec w pasiastej piżamie, które doczekała się, znanej na całym świecie, ekranizacji. Ja sięgnęłam po jego mniej znaną powieść: W cieniu Pałacu Zimowego.

Kiedy ukochana żona Griegorija umiera w szpitalnym łóżku, on siedząc przy niej, stara się powrócić myślą do szczęśliwszych chwil. Do czasów, kiedy jako szesnastolatek został opiekunem carewicza Aleksego, zamieszkał w Pałacu Zimowym i na jego korytarzach spotkał miłość swojego życia, a także stawił czoło carycy i, budzącemu grozę, Rasputinowi. Do chwil późniejszych, gdy wraz z małżonką zaczynał nowe życie w Londynie i gdy na świat przychodziła ich córka. Jednak myśli Griegorija zaprzątają również smutne wspomnienia: rewolucja, ucieczka z Rosji, śmierć dziecka, wykluczenie ze społeczności czy w końcu, choroba żony.

Książka składa się z migawek i urywków właśnie tych wszystkich wspomnień. Gregorij skacze pomiędzy krajami i epokami. Opowiada nam pojedyncze wydarzenia, przywołuje ważne dla nich chwile. Książka nie ma układu chronologicznego przez co miałam lekkie wrażenie chaosu. W jednej chwili jesteśmy w Pałacu Zimowym w roku 1917, po to by za chwilę być w Londynie w trakcie II wojny, później wrócić do Pałacu, zahaczyć o Paryż, udać się do Jekaterynburga itd. Jednak ten bałagan nie był czymś przypadkowym. Było to raczej odwzorowanie ludzkich myśli, które też zazwyczaj zbyt uporządkowane nie są.

W cieniu Pałacu Zimowego to książka bardzo klimatyczna. Johnowi Boyne udało się oddać nie tylko atmosferę carskiego dworu, ale również rosyjskiej wsi czy międzywojennego Paryża. Każde z tych miejsc jest inne, ma inne tempo życia, dochodzą nas z nich różne zapachy i dźwięki. Ośmieliłabym się stwierdzić, że to właśnie czasy i miejsca były bohaterami tej powieści. To one odgrywały główną rolę, zaś historia Gregorija i Zoi była ich uzupełnieniem.

W ogóle dziwna jest ta historia. Niby tajemnicza i zakryta przed czytelnikiem, niby pewne rzeczy mają stać się jasne dopiero na ostatnich stronach, ale tak naprawdę znamy rozwiązanie praktycznie od samego początku. Szczególnie, że polski wydawca umieścił je na odwrocie okładki. Mimo tego historia sama w sobie warta jest przeczytana, a że nie jest to kryminał, to fakt, że znamy odpowiedź nie psuje przyjemności z lektury.

Nigdy jakoś nie ciągnęły mnie książki o carskiej Rosji czy o Rosji w ogóle. Jednak W cieniu Pałacu Zimowego przeczytałam z zafascynowaniem od deski do deski i to zdecydowanie te rosyjskie fragmenty wciągały mnie najbardziej. W związku z czym polecam powieść zarówno miłośnikom Rosji, jak i sceptykom.

wtorek, 23 września 2014

Niespodziewani goście. "Sekrety róż"

Przedziwna była ta książka. Bardzo sympatyczna, ale przedziwna i odrealniona.

Do Colden, niewielkiej mieściny w stanie Massachusetts, przybywają Rumunii. Zamieszkują oni w, opuszczonym na czas wakacji, domu profesora Saywera i jego córki Libby. Michael, jego dwaj synowie, dwaj towarzysze i lady Mirela oznajmiają, że to oni są prawdziwymi właścicielami nieruchomości. Na potwierdzenie tego mają testament, w którym poprzedni mieszkaniec, stary Kozak, przekazuje Michaelowi dom. Wydarzenia te doprowadzają do wybuchu skandalu, mieszkańcy miasteczka izolują przybyszów i wszelkimi siłami utrudniają im życie. Jedyną osobą, która spieszy im z pomocą i zaprzyjaźnia się z nimi jest... Libby. Zderzenie tych dwóch światów zdecydowanie powoduje wielki wybuch. Ani Libby ani Michael ani profesor nie mają łagodnego usposobienia, więc iskry strzelają na prawo i lewo.

Dlaczego zaczęłam od tego, że książka jest przedziwna? Z kilku powodów. Pierwszym co mnie uderzyło to był fakt, że Libby jest analfabetką (jednocześnie osobą bardzo mądrą i utalentowaną) i jest to dla niej ogromny powód do wstydu. Dodatkowo potęguje ten wstyd fakt, że jej nieumiejętność czytania stanowi powód do drwin dla ojca. Jak była młodsza, wyśmiewały się z niej również dzieci, a teraz, kiedy jej sekret wychodzi na jaw, jest skazana na politowanie. I nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego gdyby nie te, że mamy rok 1879. Libby ma około 20 lat (rozpacza co jakiś czas, że jest starą panną, bo kto by chciał takiego tumana), a więc lata jej nauki przypadały na końcówkę wojny secesyjnej. I tak jak nie neguję tego, że umiejętność czytania była już wtedy w miarę powszechna, tak jakoś nie mogę przekonać się do tego, że analfabetyzm był powodem aż takiego społecznego wykluczenia.

źródło
Druga rzecz, która momentami mnie nie przekonywała, to sympatia jaką prawie od pierwszej chwili poczuła Libby do ludzi, którzy odebrali jej dom. Jest ona ponad tym wydarzeniem i staje się dobrą duszą spiesząca przybyszom z pomocą w każdej sytuacji. 

Sekrety róż to historia, od której nie można się oderwać. Przede wszystkim dzięki temu, że Elizabeth Cadmen stworzyła bohaterów, którzy są jacyś. Możemy ich lubić, kibicować ich poczynaniom, czuć do nich niechęć, ale trudno będzie przejść obok nich obojętnie. Mają swoje wady i zalety, a przede wszystkim, nie boją się wyrażać własnego zdania, co szczególnie w kontaktach Libby i Michaela prowokuje wiele zabawnych sytuacji.

Powieść jest wciągająca, urocza, zabawna i wzruszająca. Napisana językiem, którego czytanie to sama przyjemność. Tylko brakuje mi trochę tła historycznego. Cadmen umieściła akcję w latach 70. XIX w., ale zdarzało mi się o tym zapominać podczas czytania. Nie czułam, że zostałam zabrana do świata, który przeminął. Wręcz przeciwnie. Były takie dyskusje, które wydawały mi się na wskroś współczesne (mimo że ich temat niby był lekko archaiczny). Colden mogłoby być zarówno małym miasteczkiem lat 20. XX w. jak i współczesną, senną amerykańską mieściną. 

Sekrety róż to książka pachnąca jaśminem, różami i dżemem jeżynowym. Bajkowa powieść z niesfornymi bohaterami. Mnie do gustu przypadła bardzo.

poniedziałek, 15 września 2014

Nowy Jork, który się bawi. "Dobre wychowanie"

Czasem wystarczy jedno słowo, jeden gest czy jeden zapach żeby przenieść się w czasie i wrócić do przeszłości. Katey wystarczyło jedno spojrzenie. Dwa, wiszące na wystawie w muzeum, zdjęcia sprawiły, że oto porzuciła ona rok 1966 i zabrała nas w szalone lata trzydzieste.

Sylwester roku 1937. Katey i jej współlokatorka Eve świętują w niewielkim nowojorskim klubie. Całkiem przypadkowo poznają Tinkera- mężczyznę zamożnego, pochodzącego z wyższych sfer. Dla dziewczyn, które wynajmują wspólnie pokój w pensjonacie dla dziewcząt, a na seanse kinowe wkradają się wejściem dla personelu, świat z którego pochodzi mężczyzna jest całkowicie obcy. Mimo wszystko zawiązuje się nić sympatii pomiędzy nimi. Pojawia się również rywalizacja między kobietami. Rodzący się romans komplikuje wypadek samochodowy, w którym jedna z bohaterek zostaje poważnie ranna. Jej długotrwała kuracja i opieka, którą otacza ją Tinker sprawia, że obie kobiety przewartościują swoje życia. 

Wraz z Katey przenosimy się do Nowego Jorku, który jednocześnie cierpi z powodu gospodarczego kryzysu i się bawi. W niewielkich lokalach rozbrzmiewa jazz, w księgarniach ukazują się coraz to nowe powieści Agaty Christie, mężczyźni idą walczyć o wolność w Hiszpanii, zaś kobiety walczą o równe prawa. Katey własnym sprytem i inteligencją wydeptuje sobie drogę do kariery i światka elity. A jednocześnie czeka na prawdziwe i szczere uczucie.

źródło
Tytułowe Dobre wychowanie to zbiór zasad uprzejmości spisany przez Jerzego Waszyngtona. Książka, która towarzyszy bohaterom, zostaje tu potraktowana dość przewrotnie. Myliłby się ten, kto uznał, że reguły spisane sto pięćdziesiąt lat wcześniej służą komuś do pracy nad sobą.

Zdecydowanym plusem powieści jest to, że nic w niej nie jest oczywiste. Już na początku autor wplątuje bohaterów w miłosny trójkąt, którego rozplątanie zajmie im całe miesiące. Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że już wiem jak dalej potoczą się losy Katey, Eve i Tinkera Amor Towles udowadniał mi, że się mylę. Zresztą miłosna układanka nie była jedyną taką zagmatwaną rzeczą.

źródło
Jak dla mnie, Dobre wychowanie jest książką dość nierówną jeśli chodzi o język czy budzone zaciekawienie. Były takie momenty kiedy powieść pochłaniała mnie całkowicie i nie mogłam się od niej oderwać, były jednak też takie, że nie wiedziałam kto jest kim i czułam się zainteresowana dość średnio. Dodatkowo cały czas miałam wrażenie, że dostaję jakąś cukierkową wersję historii. Towles pisząc o bardzo ciężkich dla Amerykanów, jeśli chodzi o kwestie ekonomiczne, latach 30. pokazuje jedynie blichtr i bogactwo. Nawet Katey i Eve, dziewczyny które muszą zarabiać na swoje życie, nie skarżą się na wielki kryzys. Początkowo mnie to nawet lekko irytowało, ale później pomyślałam, że w końcu jesteśmy we wspomnieniu Katey, a przecież człowiek zawsze pamięta swoją młodość jak złote czasy, pełne nadziei, radości i towarzystwa, zaś złe chwile są z pamięci wypierane.

Przyznaję, że osobiście nie jestem tą książką zachwycona. Jednocześnie też nie mogę powiedzieć, że mi się ona nie podobała. Była całkiem przyjemną i wciągającą lekturą. Jeżeli więc lubicie klimat Ameryki sprzed II wojny, to Dobre wychowanie powinno Wam przypaść do gustu.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

czwartek, 11 września 2014

Zaproszenia, zaproszenia...

Jak wiadomo nie samym czytaniem żyje mol książkowy. Czasem wychodzi on ze swej kryjówki np. po to, żeby spotkać się z interesującymi pisarzami. Tym razem dwie propozycje takich spotkań ma dla Krakusów Wydawnictwo M.

Pierwszego zazdroszczę im całym sercem, gdyż ks. Tischner to postać, którą bardzo cenię i podziwiam. Zaś jego Historia filozofia po góralsku towarzyszy mi od lat.


Drugie z kolei powinno przyciągnąć tych zainteresowanych współczesna polityką i sprawami społecznymi:


środa, 10 września 2014

Wakacje na farmie. "Obóz dla prawdziwych mężczyzn"

Kierowanie się stereotypami jest złe. To wiemy wszyscy. A jednak nieodmiennie bawią mnie książki oparte właśnie na tychże stereotypach. O ile, tak jak np. Merde czy Nie będę Francuzem są dobrze napisane. Tym razem jednak autorka nie sprostała zadaniu.

Oczywiście można mi zarzucić, że porównuję książki o dziwactwach nowego kraju do takiej o wojnie płci, ale tak naprawdę są one oparte na tym samym schemacie. Autorzy wszystkich tych powieści sięgają po znane wszystkim stereotypy, wyolbrzymiają je i tworzą z nich głównego bohatera powieści.

Marha i Lucy to dwie przyjaciółki. Mieszkają w Nowym Jorku, realizują się zawodowo, są szczęśliwe i spełnione. No prawie. Brakuje im silnego, męskiego ramienia, które byłoby ich ostoją i wsparciem. Co prawda Lucy jest w związku, ale ostatnio jej chłopak Adam, w ogóle się nie stara. Wręcz przeciwnie, zwala na Lucy większość obowiązków i kłopotów. Z kolei Martha ciągle szuka tego jedynego. Znużona nieudanymi spotkaniami postanawia wykorzystać swoje doświadczenie i powiedzieć mężczyznom, co robią nie tak. Tak powstaje "Pierwsza randka"- ekspresowy kurs randkowania, gdzie Martha ocenia czym jej klienci zrażają do siebie potencjalne partnerki i czemu nigdy nie dochodzą do drugiej randki. Jednak szybko odkrywa, że takie pojedyncze spotkanie odnosi niewielkie rezultaty. Dlatego rodzi się pomysł Obozu dla prawdziwych mężczyzn. Ma on mieć miejsce, na należącej do przyjaciela Lucy, tradycyjnej farmie gdzieś w Wirginii, a jego zadaniem ma być obudzenie w uczestnikach wojownika.

źródło
Obóz dla prawdziwych mężczyzn to miała być książka przewrotna. Wyśmiewająca i wyszydzająca współczesnego "samca"- człowieka miasta, wypielęgnowanego, zniewieściałego, przyzwyczajonego do wygód, który zatracił umiejętności przetrwania. I rzeczywiście, ma ona jedną scenę, która spełnia te wymagania, jest przerysowana i zabawna. Ale niestety tylko jedna. I nie dzieje się ona na obozie.

Jakaś ta książka była nieporadna. Niby napisana na tyle sprawnie, że nie czytało mi się jej źle, a jednocześnie na tyle bezpłciowa, że z ulgą zakończyłam lekturę. Spodziewałam się obozu na wzór tych, które możemy oglądać w programach rality-show (kojarzy mi się, że był kiedyś taki właśnie z obozem dla panów, tyle że tamci byli w związkach). Liczyłam na humorystyczny opis zadań, które przed uczestnikami zostały postawione. A dostałam opis zmiany koła i dojenia krów. Nie takich wyzwań się spodziewałam...

źródło
Dodatkowo większość książki poświęcona jest temu co przed obozem lub miłosnym perypetiom Marthy. Samego obozu w niej brak. Jest potraktowany po macoszemu i zepchnięty na drugi plan. Tak jakby autorka miała pomysł, ale w momencie przystąpienia do realizacji nie wiedziała co z nim zrobić. W efekcie dostaliśmy lekką, nieabsorbującą powieść o niczym.

Niestety również postaci stworzone przez Adrienne Brodeur w żaden sposób nie ratują tej książki. Może jeszcze Martha i Lucy jakoś by się obroniły (choć z trudem), ale wszyscy panowie są tak bezpłciowi i nijacy, że zlewali mi się w jeden twór męski o wielu istnieniach.

Chyba najmocniejszym punktem Obozu dla prawdziwych mężczyzn były momenty, w których Lucy porównywała panów i randkowanie do zachowań ptaków. To jednak zdecydowanie za mało, żebym miała komuś tę powieść polecić.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

niedziela, 7 września 2014

Stos z bonusem

Równie dobrze mogłabym zatytułować go: Stos o ładnych okładkach bo niektóre z nich rzeczywiście są śliczne.





  1. Paula McLain, Madame Hemingway
  2. Sudety na weekend
  3. Andrzej Zwoliński, Polskie ścieżki masonerii- od Wydawnictwa M
  4. Andrzej Sawicki, Szabla Sobieskiego- od Instytutu Wydawniczego Erica
  5. Marek Orłowski, Samotny krzyżowiec. Miecz Salomona- od Instytutu Wydawniczego Erica
  6. Juraj Cevernak, Bohatyr. Smocza cesarzowa- od Instytutu Wydawniczego Erica
  7. Juraj Cevernak, Czarnoksiężnik. Władca wilków- od Instytutu Wydawniczego Erica
  8. Lori Nelson Spielman, Lista marzeń
  9. Elizabeth Camden, Sekrety róż
  10. Amor Towles, Dobre wychowanie
  11. Collen Coble, Pensjonat na wyspie
  12. Edward Kelsey Moore, Trio z Plainview
  13. Fletcher Crow, Morderstwo w klasztorze 
Jeśli zastanawiacie się gdzie ten bonus to już spieszę z wyjaśnieniami. W paczce, którą dostałam od Instytutu Wydawniczego Erica wredny chochlik poprzekładał książki. A wręcz jedną podmienił. I tym sposobem, zamiast bardzo wyczekiwanego tomu II, dostałam tom I sagi Czarnoksiężnik. Książkę, którą czytałam i którą zachwycałam się dwa lata temu. W związku z tym, że nie pragnę posiadać dwóch egzemplarzy to jeden chętnie oddam w dobre ręce. Nie będzie żadnego konkursu. Książka trafi do pierwszej osoby, która w komentarzach napisze, że chce ją przygarnąć. Jeśli do środowego wieczora nie znajdzie się nikt chętny powędruje ona do biblioteki. 

A oprócz tego to, jak zwykle, chętnie posłucham Waszych opinii o książkach ze stosu :)

piątek, 5 września 2014

A gdyby tak zacząć od nowa? "Lista marzeń"

Zastanawiacie się czasem co się stało z Waszymi dziecięcymi marzeniami? Czy jakbyście spotkali się teraz z sobą sprzed kilkunastu lat, to ta Wasza młodsza wersja byłaby zadowolona z tej dorosłej? Moja chyba nie. Miałam być prawnikiem i pracować w JAG-u. Nie wyszło. I raczej nie dostanę szansy aby to naprawić.

Przeciwnie do mnie taką szansę dostaje Brett, bohaterka Listy marzeń. Do tej pory prowadziła ona wygodne, bezpieczne życie: praca w rodzinnej firmie, stały partner, stabilna sytuacja życiowa itd. Zmienia się to ze śmiercią jej mamy. Brett spodziewa się, że teraz zostanie prezesem rodzinnego przedsiębiorstwa i dalej będzie prowadzić wygodne życie. Jednak mama miała inny plan i postanowiła wyrwać ją z kokonu. Jej ostatnią wolą było by dziewczyna wypełniła dziesięć postanowień z listy, którą spisała jako 14-latka. Brett dostaje na to rok i dopiero jeśli jej się uda dostanie spadek (choć teraz już nie wiadomo co to będzie). Do tego czasu pozostaje pod opieką młodego prawnika, który po każdym zadaniu ma jej dać odpowiednią kopertę z listem od mamy.

źródło
Jak łatwo się domyślić, początkowo bohaterka buntuje się przeciw całej tej sytuacji. Szczególnie, że testament matki nie tylko postawił całe jej życie na głowie, ale również sprawił, że to co wydawało się być pewnikiem nagle nim być przestaje.

Dawno nie czytałam tak ciepłej powieści. Wraz z Brett przechodzimy przez żałobę i zaczynamy odkrywać życie na nowo. Razem z nią irytujemy się na niemożliwy do zrealizowania plan, a jednocześnie gdzieś pod skórą czujemy, że ma on wiele sensu. Lista marzeń to książka bardzo emocjonalna. Tym bardziej, że wchodzimy w skórę głównej bohaterki, gdyż to jej oczami patrzymy na wydarzenia. A te momentami rzeczywiście potrafią zaskoczyć.

Książka wciąga i sprawia, że trudno jest się oderwać. Perypetie bohaterki z jednej strony są zabawne, z drugiej budziły we mnie pewną nostalgię. To uczucie potęgował język, którym operuje Spielman. Plastyczne opisy przepełnione uczuciami, sylwetki, które chcą wyrwać się z kartek na wolność- wszystko to sprawia, że mamy wrażenie być częścią tego wielkiego projektu.

Jednak Lista marzeń to nie tylko słodka powieść o kobiecie, która dostała drugą szansę. Lista zaprowadzi Brett w miejsca, o których istnieniu starała się nie wiedzieć i sprawi, że spotka się ona z ludźmi, których los potraktował mniej ulgowo: samotnymi matkami z przytułku, niestabilnym emocjonalnie chłopcem, dziewczynką z autyzmem. To nie oni będą źródłem jej rozczarowań i cierpień, ale ci, na których powinna móc liczyć. 

źródło
Oczywiście, czymże byłaby taka powieść bez wątku miłosnego? Puchem na wietrze zapewne, więc i Brett staje przed poważnymi sercowymi dylematami. Ale jeśli chcecie wiedzieć kto jej skradł serce musicie sprawdzić sami.

Dla Lori Nelson Spielman Lista marzeń to debiut. Z zawodu jest ona nauczycielką, ale zawsze chciała pisać książki. Tą zrealizowała to swoje pragnienie. Bardzo szybko okazało się, że ma do tego talent i powieść trafiła już do 18 krajów, a także wykupiono prawa do jej ekranizacji. Mam nadzieję, że po tym sukcesie autorka nie osiądzie na laurach.

Jeśli nie boicie się skonfrontować Waszych młodzieńczych marzeń z rzeczywistością to Lista marzeń jest książką dla Was.

środa, 3 września 2014

W starym domu. "Pensjonat na wyspie"

Z tego co się powoli zaczynam orientować, Wydawnictwo św. Wojciecha specjalizuje się w powieściach, które nazwałabym chrześcijańskimi. Tak przynajmniej było w przypadku Był sobie książę, tak jest i teraz.

Libby zajmuje się renowacją zabytkowych budynków. Kolejne zlecenie prowadzi ją na niewielką wyspę Hope Island. Na nią i jej wspólniczkę Nicole czeka tam ogrom pracy, ale na razie to tylko Nicole miała szansę dotrzeć na wyspę. Dowiedziała się ona, że Libby jest nieślubnym dzieckiem miejscowego bogacza, który niedawno zmarł pozostawiając dziewczynie stary, georgiański pensjonat położony nad samym morzem. Niestety wszędobylska Nicole naraziła się nieodpowiednim ludziom i została porwana.

Libby spieszy jej na pomoc. Ale sytuacja będzie trudniejsza niż przypuszczała. Jej przypłynięcie na Hope Island wiąże się  nie tylko z przyjęciem spadku i zdecydowaniem co dalej zrobi z pensjonatem. Jest to, może nawet przede wszystkim, szansa na poznanie rodziny, o której nie miała pojęcia.

Jak łatwo się domyślić, przyszywane rodzeństwo (brat i siostra) nie wita Libby zbyt ciepło. Dodatkowym problemem jest inwestor chcący wykupić pensjonat. Nie pomaga również policja, która zaczyna uznawać Nicole za martwą. Jedynym światełkiem w tunelu jest dla Libby Alec, członek Straży Przybrzeżnej, mężczyzna-ideał. Na tle burzliwych wydarzeń wyrasta płomienny romans.

źródło
Dawno nie czytałam tak naiwnej i łatwej powieści (i piszę to ja, osoba czytająca ostatnio dużo takich, które za trudną literaturę trudno uznać). Po pierwsze Pensjonat na wyspie napisany jest bardzo prostym i niewyrafinowanym językiem. Takim w stylu artykułów z pism kobiecych. Krótkie, proste zdania, brak plastycznych opisów czy oddania emocji. Właśnie emocji będzie się tyczyć "po drugie". Po drugie więc powalała prostota fabuły. Albo wręcz przeciwnie- jej przedziwne pokomplikowanie. Porwana dziewczyna zostaje umieszczona na jednej z okolicznych wysp, a miejscowy chłopak dowozi jej jedzenie. I nie rozpoznaje on w niej zaginionej, o której mówią wszyscy w miasteczku (w końcu jesteśmy w maleńkiej społeczności, porwania nie zdarzają się na każdym kroku) i której zdjęcie zapewne jest wszędzie. I takich smaczków jest tam zdecydowanie więcej. Jako po trzecie powinnam wymienić bohaterów, którzy są sympatyczni, lub nie, ale też prości i nieskomplikowani.

źródło
Można by się zastanawiać czy w takim razie książka ta ma jakieś plusy. Ma. Całkiem sporo. Przede wszystkim, jak już pogodzimy się z tą jej naiwnością, zaczynamy dostrzegać całkiem niezłą powieść o rodzinnej tajemnicy. Dodatkowo samo miejsce, w którym Colleen Coble osadziła akcję jest urokliwe. Odcięta od lądu wyspa, której mieszkańcy przywiązani są do tradycji, i która wygląda tak jak sto lat wcześniej. Do tego ogromny dwór pełen tajemnic i zakamarków. Gmaszysko, które mnie ujęło i sprawiło, że zamarzyła mi się podróż do takiego pensjonatu.

Czytając Pensjonat na wyspie myślałam sobie, że pomysły autorka miewa niezłe, a co do stylu to jest to zapewne jej debiut i jeszcze się poprawi. Później jednak odkryłam, że jest ona niesłychanie znaną i lubianą pisarką, spod której pióra wyszło wiele powieści. I teraz nie wiem czy ta naiwność to jej styl czy zasługa tłumacza.

Pensjonat na wyspie jest lekturą niewymagającą. Jak wspominałam na początku z różnymi nawiązaniami do religii. Taką na zimny wieczór lub upalne popołudnie.